A teraz niechże ci z naszych czytelników, którzy, jak się to mówi stylem dzisiejszym, uzdolnieni są do uogólniania obrazów i pojęć, pozwolą nam łaskawie postawić pytanie, azali w istocie jasno i dokładnie uobecniają w swéj wyobraźni widok, jaki przed nimi roztacza, w chwili gdy ich uwagę zatrzymujemy, czworobok wielkiéj trybunalskiéj komnaty? Ku środkowi, oparta o ścianę zachodnią sali, szeroka i pyszna trybuna ze złotogłowiów, do któréj przez małe ostrołukowe drzwiczki wchodzą processyonalnie osoby poważne, oznajmiane krzykliwym głosem woźnego. Na pierwszych jéj ławkach, lik znaczny figur obciążonych gronostajami, atłasami i purpurą. W około podwyższenia, zatopionego w milczeniu przyzwoitém, w dole, naprzeciw, wszędy, tłum wielki i hałas wielki. Tysiączne skrzyżowane spojrzenia ludu na każdą z kolei twarz dygnitarzów w trybunie, tysiączne szmery przy każdém nazwisku. Zaiste, widowisko to ciekawe i ze wszech miar zasługujące na uwagę widzów. Ale tam oto, aż w samym końcu, cóżby to było takiego? (o znaczy owa buda, gatunek szlabana, z czterma upstrzonemi figurkami w górze i czterema u dołu? Ale tam znów człeczyna w czarnéj kapotce o bladéj twarzy, tuż przy baraku, co zacz? Ach! niestety, drogi mój czytelniku, to Piotr Gringoire i jego prolog.
Na śmierć o nim zapomnieliśmy.
A tego to on właśnie lękał się najbardziéj.
Od chwili kiedy wszedł kardynał, Gringoire ani na sekundę nie ustał w usiłowaniach, wymierzonych zawsze ku podtrzymaniu swéj sztuki. Rozkazał był najprzód aktorom, którzy naraz rzecz swą zawiesili, by na nie nie zważając recytowali daléj, podniesionym jeno głosem; następnie, widząc że nikt ani myśli słuchać, zatrzymał bieg akcyi; a oto teraz już od kwadransa blizko tupcze nogami, rzuca się, podmawia Gisquettę, podmawia Lienardę, zachęca swych sąsiadów do baczenia na prolog; wszystko napróżno. Nikt nie odrywał oczu od kardynała, poselstwa i estrady, jedynego centrum tego obszernego koła promiennie zbiegających się spojrzeń. Trzeba téż wnosić, a nie bez smutku to powiadamy, że wejście kardynała, które w tak okropny sposób rozwój sztuki przerwało, zmniejszyło zarazem niepomału i interes przywiązany do bogatéj zresztą treści prologu, gdyż ostatecznie, na podwyższeniu czy na stole marmurowym, widowisko było to samo: tu i tam zajście Trudu ze Stanem duchownym i Szlachty z Kupiectwem. Niejednemu zaś z widzów daleko więcéj się podobało przedstawienie z osób rzeczywistych, żywych, działających, z krwi i kości, oddychających pod tą sutaną kardynała, pod tym kaftanem Coppenola, i spychających się wzajem w tém tłokowisku ambasadorów flamandzkich i dworu biskupiego, niżeli misteryum lalek fabrycznych, upstrzonych, wymuskanych, rozprawiających wierszowaną prozą,
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/47
Ta strona została przepisana.