iż sceny obliczone były na coraz wyższe zajęcie publiczności, i że dla pochwycenia całkowitéj doskonałości dzieła, dość było słuchać i patrzéć. W istocie trudnoby wymyśléć splot zdarzeń bardziéj oryginalny i dramatyczny. Cztery allegorye wciąż jeszcze, w śmiertelnym kłopocie wyboru, gorzkie wywodziły żale, gdy naraz Wenus w osobie własnéj (vera incessu patuit dea) zjawiła się przed niemi w prześlicznym stroju, naszytym herbownemi okrętami miasta Paryża. Ona sama przybyła po delfindor obiecany najpiękniejszéj. Jowisz, którego gromy rozległy się jednocześnie w szatni barakowéj, poparł żądanie bogini; wygrana przechylała się już na jéj stronę, czyli mówiąc bez przenośni, Delfin miał już być zaślubionym królowéj piękna, gdy nowym zwrotem kunsztu poetyckiego do walki z Wenerą stanęło niespodziewanie młode dziewczę, w białéj damaszkowéj sukni z kwiatkiem małgorzatki w ręku (przejrzyste uosobienie jejmościanki księżniczki Flandryi). Ten najwyższy punkt sztuki teatralnéj, apogeum dzieła. Po niejakim sporze Wenus, Małgorzata i allegorye zgadzają się na polubowny sąd Najświętszéj Panny. Miał tu jeszcze również piękną rolę Don Pedro, król Mezopotamii; w jakim jednak stosunku zostawał do całości sztuki, niepodobna już było dociec śród tylu przerw i przeszkód. Wszystko to wstępowało na teatrum po drabince.
Ale napróżno. Żadnéj z tych piękności ani odczuto ani pojęto.
Rzekłbyś, że za przybyciem kardynała nić jakaś niewidoma i magiczna pociągnęła nagle wszystkie spojrzenia od stołu marmurowego ku estradzie, od zachodniego końca sali ku wschodniemu jéj końcowi. Nic już nie mogło odczarować zebrania; wszystkie oczy przylgły do świeższego widowiska, a nowo przybywający, ich imiona przeklęte, ich ubiory, ich twarze, stały się niewyczerpaném źródłem rozrywki tłumów. Nieodżałowane zdarzenie. Z wyjątkiem Gisquetty i Lienardy, które się odwracały kiedy niekiedy, pociągane za suknie przez Gringoire’a, z wyjątkiem spokojnego grubego sąsiada, nikt nie słuchał, nikt nie chciał spojrzéć jak należało na biedne opuszczone misteryum. Gringoire postrzegał przed sobą same tylko profile.
Z jakąż goryczą spoglądał na całe to rusztowanie chwały i poezyi, rozpadające się kawał po kawale! I myśl-że tu sobie, że jeszcze przed chwilą wszystek ów lud gotów był powstać przeciw panu staroście z niecierpliwości oglądania czém prędzéj sztuki! Teraz, gdy się ją ma, ani się o nią dba! I ktoby przypuścił, że to jest to samo przedstawienie, które się zaczęło śród jednomyślnych potwierdzeń i oklasków! Wieczna historya przypływu i odpływu faworów gminnych! Ani-byś uwierzył, że się zabierano do wieszania pachołków starościńskich! I czegobyś to nie dał, gdyby można było powrócić do owéj godzinki miodowéj.
Z tém wszystkiém, brutalny monolog woźnego ustał nareszcie;
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/50
Ta strona została przepisana.