przepojonego wścieklizną ludowego zapału i uroku, że o tém niepodobna byłoby dać czytelnikom naszych czasów i naszych salonów bodaj przybliżonego wyobrażenia. Przedstawmy sobie szereg twarzy, wysilających się lub wysilonych, każda swoim sposobem na wszelkie kształty geometryczne, od trójkąta do trapezu, od stożka do wielokąta: na wszelkie możebne wyrazy namiętności ludzkich, od gniewu do rozwiozłości; na wszelkie wzrosty, od krzywizn nowo-narodzonego dziecka aż do zmarszczek konającéj zgrzybiałości; na wszelkie fantasmagorye religijne, od Fauna do Belzebuba; na wszelkie profile zwierząt, od ptasiego dzioba do psiej mordy, od baraniego pyszczka do słoniowéj trąby. Wyobraźmy, że wszystkie rzeźbione poczwary Nowego mostu, owe w dłoni Hermana Pilon skamieniałe upiory, ożyły naraz, oddechu nabrały i przyszły, każda z kolei spojrzéć nam w oczy pałającemi ślepiami; że wszystkie maski karnawału weneckiego zaczęły się podsuwać jedna po drugiéj pod lunetę naszą... Toby dopiéro może uprzytomniło nieco żywe obrazy otworu kapliczki, i grę przez Coppenole zaproponowaną. Istny kalejdoskop potworności ludzkich!
Rozpusta coraz więcéj przybierała charakter flamandzki. Teniers bardzo tylko niedokładnie mógłby ją odmalować. Byłoby to chyba coś w rodzaju któregokolwiek z bojowych obrazów Salvatora Rozy, gdyby figury jego objął szał bachancki. Nie było tu już ni żaków, ni ambasadorów, ni mieszczan, ni mężczyzn, ni kobiet; poginęły Clopiny Trouillefou, Gille’owie Lecornu, Marye Quatrelivres, Robkowie Poussepain. Wszystko się stopiło na wspólną swawolę. Wielka komnata stała się jednym ogromnym tyglem zuchwalstwa i bezwstydu, w którym co usta to krzyk, co twarz to grymas, co jednostka to karykatura: wszystko wyło i wrzeszczało. Każde oblicze, które kolejnie przychodziło zgrzytnąć zębami u różyczki, było jakoby głównią w zarzewie rzuconą; po nad całym zaś tłumem rozgorączkowanym unosił się, niby para nad kotłem, szum jakiś dziwnie ostry, cierpki, sykliwy, jak muzyka rojowisk szerszenich.
— Aj, aj! a niech go piorun!
— Spójrz-no na tego...
— Et, nic nie wart. Pójdź precz!
— Hej! Co innego teraz!
— Wilhelmeczko Maugerepuis, obacz-że ten tu pysk bawoli; rogów mu tylko brak... To nie twój mąż.
— Hej, kto inny teraz.
— A żeby ci kiszki wylazły! a toż co za mina?
— Hola! nie wolno oszukiwać! Głowę się tu tylko pokazuje.
— To ta przeklęta Perretka Callebotle! Ona bez żartu zdolna zrobić coś podobnego.
— Nie wstydź się! tęgo! hej kolęda!...
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/53
Ta strona została przepisana.