— Brzuch mi pęka!
— Ten znowu uszu nie może przesadzić; patrzaj!
I t. d. i t. d.
Trzeba przecież i tu oddać słuszność naszemu przyjacielowi Jehanowi. Śród tego nawet czarciego weseliska, można go jeszcze było wyróżnić; trzymał się wierzchołka słupa, jak chłopiec okrętowy koronki żagla. iskał się ze wściekłością nie do opisania. Rozwarł usta jak bramę do wyjazdu; głosu jednak, który się z nich wydobywał, nikt nie mógł dosłyszéć, nie żeby go miał pochłaniać wrzask ogólny, cokolwiekby zresztą było do powiedzenia, lecz że prawdopodobnie przekraczał już granicę dźwięków ostrych dostępnych uchu ludzkiemu, liczbę dwunastu tysięcy drgnięć według Sauvera, ośmiu tysięcy według Biota.
Co do Gringoire’a, po przejściu pierwszego upadku na duchu, odzyskał on dawną moce woli. Zahartował się przeciwko złym losom.
— No i cóż, róbcie swoje! — zawołał po raz dziesiąty na komedyantów, tych swoich machin do gadania.
Poczém, gdy się wielkiemi krokami przechadzał przed stołem marmurowym, napadła go chętka pójść samemu z kolei ku okienku kaplicy, choćby dla tego, by miéć przyjemność pokazania zębów niewdzięcznéj téj chałastrze.
— Ale nie — odpowiedział zaraz samemu sobie — toby nie było nas godném. Żadnéj zemsty. Walczmy do ostatka, władza poezyi nad ludem wielką jest. Poprawię tych prostaków. Zobaczymy, kto weźmie górę: grymas czy literatura.
Niestety, sam tymczasem był jedynym widzem swéj sztuki.
W obecnym razie było to coś gorszego jeszcze, niż przed chwilą, kiedy poeta miał przed sobą tylko profile. Tłum bowiem uczynił był, jak to wiemy, nowe pół-obrotu w stronę przeciwną scenie...
Ach, prawda; przepraszamy. Przy sztuce, ku niéj twarzą zwróconą, oprócz Gringoire’a, jeszcze ktoś pozostał. Był to ten sam gruby jegomość, którego poeta radził się już był raz w krytycznéj okoliczności. Co się zaś tycze Lienardy i Gisquetty, one już oddawna drapnęły.
Ta wierność prologowi jedynego widza, do głębi wzruszyła Gringoirea. Zbliżył się więc ku niemu, i słów parę doń przemówił, pociągnąwszy go wpierw mniéj więcéj silnie za rękaw; poczciwosz bowiem, oparty o ogrodzenie, zdrzemnął snać sobie troszeczkę.
— Panie — rzekł poeta — dziękuję ci.
— Czy tak? — odparł tłuścioch, ziewnąwszy niedwuznacznie. — I za cóżby takiego, panie?
— Spostrzegam, co cię tu martwi i niecierpliwi. Wszystek ten hałas przeszkadza ci słuchać ze skupieniem należytém. Ale bądź pan spokojny: imię pańskie przejdzie do potomności. Jakże godność?
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/54
Ta strona została przepisana.