czywszy się na wynagrodzenie, jakie się spodziewał otrzymać za swoje misteryum od wielmożnego marszałka pałacowego, widział jak na dłoni, że nie ma czém zapłacić mistrzowi Wilhelmowi Doulx-Sire, dzierżawcy kopytkowego myta od bydła racicznego miasta Paryża, należnéj mu za sześć miesięcy raty komornego, to jest dwunastu soldów paryzkich — summy dwanaście razy większéj od téj, jaką na nędznym tym świecie posiadał, włączając w to swe rajtuzy, swą koszulę i swój kaszkiecik. Przytulony tedy tymczasowo u małéj furtki więziennéj skarbnika kaplicy świętéj, rozmyślał w którąby się stronę udać, by znaleźć jakie takie legowisko na noc; jakoż przypomniał sobie niebawem, że jeszcze zeszłego tygodnia upatrzył był u drzwi pewnego radcy parlamentu rodzaj podnóżka do włażenia na mulicę, który to kamień, jak sobie wówczas powiedział, ujśćby mógł w potrzebie za doskonałą poduszkę pod głowę żebraka lub poety. Podziękował Opatrzności, że mu zesłała tak świetny pomysł, i już się zabierał do przejścia przez plac trybunalski, w zamiarze dostania się do zwoistego labiryntu Starego Miasta i jego wężowato-pokręconych siostrzyc, ulic Bednarskiéj, Staro-Sukienicznéj, Szewckiéj, Żydowskiéj, e t. c. , po dziś dzień wijących się szeregami domów dziewięciopiętrowych; gdy w téj-że chwili ujrzał czeredę króla błaznów, wysuwającą się również z Pałacu, i rzucającą się w poprzek dziedzińca z wielkiemi okrzykami, ze światłem pochodni i kapelą, wprost ku niemu, Gringoirowi. Widok ten wznowił cierpienia jego miłości własnéj; skoczył więc w stronę przeciwną co tchu starczyło. Zgryzionemu niepowodzeniem dramatyczném, wszystko co tylko przypominało niedawną uroczystość. krwawiło i piekło niezagojona ranę.
Chciał zawrócić na most S-to-Michalski; dzieciaki biegały po nim w jedną i w drugą stronę z ognistemi lancami i pukawkami.
— Choroba-by porwała te świeczki fajerwerkowe! — rzekł Gringoire i skręcił ku mostowi Wekslarzy. Przed domami u wstępu na most wystawiono trzy wielkie transparenty, przedstawiające króla, Delfina i Małgorzatę Flandrską, oraz sześć mniejszych z purtretami księcia austryackiego, kardynała Burbona i Pana z Beaujeu, księżniczki Joanny francuzkiéj, jakiegoś malca krwi pono burbońskiéj, i Bóg wić czyj tam jeszcze; wszystko razem oświecone pochodniami.
— Szczęśliwy malarz Jehan Fourbeault! — rzekł Gringoire z głębokiém westchnieniem, i tyłem się odwrócił od transparentów i transparencików.
Miał przed sobą uliczkę. Wydała mu się tak ciemną i opuszczoną, że śród niéj spodziewał się znaléźć nareszcie osłonę przed wszystkiemi odgłosami i odblaskami uroczystości. Zagłębił się w nią. Po kilku minutach potrącił nogą o jakąś przeszkodę; zachwiał się i padł jak długi. Była to wiązanka świąteczna, złożona z rana przez de-
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/61
Ta strona została przepisana.