— Świętokradztwo! profanacya! — odezwał się powtórnie głos mężczyzny łysego.
Cyganka raz jeszcze się obejrzała.
— Ach! — rzekła — to ten niedobry człowiek!
Poczém, wydłużywszy wargę niższą po przed wargę wyższą, skrzywiła się lekko w pewien, jakby sobie właściwy sposób, okręciła się na pięcie i zabrała się do zbierania datków tłumu w swój pirenejski bębenek.
Sypnęły się białaki większe, pół białaki, tarczowniki, groszaki orzełkowe. Naraz cyganka znalazła się tuż obok Gringoire’a, który snać oszołomiony, z takim nierozważnym pośpiechem zasunął rękę do kieszeni, że się dziewczę zatrzymało.
— A żeby cię djabli! szepnął poeta, — znalazłszy na dnie swéj kieszeni rzeczywistość, to jest próżnię.
Piękna dziewczyna stała tymczasem tuż przed nim, spoglądając nań wielkiemi swojemi oczyma, w postawie wyczekującéj, z wyciągniętym bębenkiem; Gringoir’owi pot kroplisty wystąpił na czoło.
Gdyby miał był Peru w swojéj kiesce, byłby niezawodnie takowe oddał tancerce; ale niestety, Peru Gringoire nie posiadał, a i Ameryka, zresztą, na odkrycie jeszcze czekała.
Trafem szczęśliwym, wypadek niespodziewany przyszedł mu w pomoce.
— Pójdziesz-no mi precz ztąd, jaszczurko egipska! — rozległ się nagle głos ostry, idący z najciemniejszego końca placu. Młoda dziewczyna odwróciła się z przestrachem. Nie był to już głos mężczyzny łysego, lecz głos kobiecy, zeschły i złośliwy.
Okrzyk ów przecież, który tak przeląkł cygankę, wprawił w radość kupę dzieciaków wałęsających się w pobliżu.
— To baba-pustelnica z Rolandowéj-wieży — zawołali malec ze śmiechami bezładnemi — to ta wiedźma zgrzyta! Czyliżby nie jadła jeszcze wieczerzy? zanieśmy jéj kilka resztek ze stołów miejskich!
Co powiedziawszy, wszyscy razem rzucili się ku Domowi-na-słupach.
Gringoire skorzystał tymczasem z pomięszania dziewczyny, i umknął z pierwszego planu. Wołania dzieciaków przypomniały mu, że i on także nie wieczerzał dnia tego. Pobiegł więc ku zastawionym stołom. Ale mali hultaje dzielniejsze od niego mieli nogi; gdy bowiem dopadł, było już po wszystkiém. Stoły znalazł próżne. Nie zostało nawet nędznéj skórki zakalcowéj od trzygroszowego placka. Po ścianach tylko, nad ogołoconą zastawą, wiły się smukłe lilio-kwiaty królewskie, różanemi krzaczkami poprzetykane, które w roku 1434 malował Maciéj Biterne. Za chude to było na wieczerzę nawet dla poety.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/68
Ta strona została przepisana.