Gringoire poczuł najdokładniéj płynące łzy z oczu. Przeważnie przecież śpiew cyganki tchnął radością i swobodą; śpiewała ona, zdawało się, na wzór ptasząt: bez troski a ku pogodzie.
Piosnka dziewczyny skłóciła zadumę Gringoire’a, ale tak, jako łabędź powierzchnią wody kłóci. Słuchał jéj z pewnego rodzaju zachwyceniem i zapomnieniem o wszystkiém. Pierwsza to była chwila od godzin kilku, w któréj cierpienia mu nie dokuczały.
Nie trwało to jednak długo.
Ten sam głos kobiécy, który przerwał taniec dziewczyny, przerwał teraz i śpiew jéj.
— Czy przestaniesz tam kiedy, puszczyku piekielny! — krzyknęła pustelnica z ciemnego kąta placu.
Biedny puszczyk zamilkł odrazu. Gringoire uszy sobie zatkał.
— O przeklęta piło poszczerbiona! — zawołał — coś nam tę lirę połamała!
Ale i inni spektatorowie poczęli szemrać na równi z nim.
— Do stu piorunów z wiedźmą! — zgrzytnął niejeden.
I stara sekutnica byłaby może ciężko pożałowała téj swéj napaści na cygankę, gdyby uwagi publicznéj nie odwrócił był nadciągający w téjże właśnie chwili orszak króla błaznów, który przebiegłszy siłę ulic i rynków, wstępował obecnie na plac Grevski, ze wszystkiemi swemi pochodniami i całém swém taborowém warcholstwem.
Pochód ten, którego wyjście z pałacu widział czytelnik, uporządkował się po drodze i pomnożył całym zastępem znajdującego się wówczas w Paryżu hultajstwa, próżnującego złodziejstwa i wolnéj maruderki; to téż, gdy się zjawił na placu Grevskim, przedstawiał już widok wcale pokaźny.
Nasamprzód postępowało państwo cygańskie. Książę téj kohorty na czele, konno, z pieszemi swemi komturami, którzy mu cugle podtrzymywali i strzemiona; za nimi cyganie i cyganki kupą bezładną, z wrzaskliwemi dzieciakami na plecach; wszyscy, czy kto hersztem, czy adjunktem prostego konokrada, w łachmanach i świecidełkach. Daléj szło królestwo szwargotu, to jest urzędowi złodzieje całéj Francyi, uporządkowani wedle zasług i godności; pierwsze miejsca przeznaczone były najmniej zręcznym. Uszykowanych tak w czwórki, ozdobionych znakami dostojeństw i stopni, jakie się otrzymało w dziwnéj téj wszechnicy, mogłeś widziéć niby na przeglądzie. Większość składała się z kulasów jednonogich; przed nimi byli beznodzy, za nimi niedojdy z rąk lub ramion; tu kuce, tam mańkuty, ówdzie konokrady, gdzieindziéj szulerzy, kuglarze, wróżki, sprośnicy, lichwiarze, oszusty, płaczki, fałszerze, wymaniacze, wytrychacze, obełguny, powróżniki, straszki... Samego Homera rachunek-by w końcu zmęczył. Po środku mocarstwowego tego związku, między margrabstwem
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/70
Ta strona została przepisana.