Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/72

Ta strona została przepisana.

Zresztą dalecy jesteśmy od mniemania, żeby nowy królik błaznów dokładnie zdawał sam sobie sprawę z uczuć, które doznawał i z uczuć, jakie w innych budził. Dusza zamknięta w tém ciele chybioném, sama koniecznie miała w sobie wiele niepełnego, głuchego, ograniczonego. Więc i to, co w téj chwili odczuwał, było dlań bezwzględnie nieokreśloném, mglistém i zmięszaném. Radość biła mu wszakże z twarzy najwyraźniéj, duma górowała po nad brzydotą samą. Dokoła postaci téj ciemnéj i nieszczęśliwéj, promienność się roztaczała.
Nie bez zdziwienia to zatém i nie bez przerażenia ujrzano naraz, że w chwili właśnie, gdy Quasimodo pogrążony w tém pół-upojeniu tryumfalnie mijał Domus ad piloria, człowiek jakiś rzucił się nań z tłumu, i z wyrazem najwyższego gniewu porwał mu z rąk berło pozłacane, najwyższą oznakę błazeńskiéj jego królewskości.
Śmiałkiem tym, napastnikiem, był człowiek o wyłysiałém czole, który parę minut przedtém, wmięszany w tłum widzów cyganki, ściął był krew wszystką w żyłach biednéj dziewczyny słowami groźby i nienawiści. Miał on na sobie ubranie duchowne. W chwili gdy występował z tłumu, Gringoire, który go przedtém nie zauważył, poznał go.
— Patrz-no! — zawołał z okrzykiem zdziwienia — toż-to mój mistrz w Hermesie, dominus Klaudyusz Frollo, archidyakon! czegożby on chciał u licha od tego obrzydliwego ślepaka? Zginął! w kawałki go ta bestya rozszarpie!
Wrzask przestrachu podniósł się w istocie. Okropny Quasimodo skoczył z królewskiego swego stolca z taką wściekłością, że kobiety odwróciły twarze, by nie widziéć niechybnéj a strasznéj zguby archidyakona.
Jednym skokiem potwór znalazł się tuż przy kapłanie. Spojrzał nań, i padł na kolana.
Ksiądz zerwał z niego koronę, połamał mu drzewce złocone, zmiął i potargał kapę błazeńską.
Quasimodo pozostał na kolanach z pochyloną głową, ze złożonemi jak do modlitwy rękami.
Po czém nastąpiła wraz między nimi dziwna jakaś wymiana myśli za pomocą znaków i giestów, gdyż ani jeden ani drugi słowa nie wyrzekł. Kapłan wyprostowany, gniewny, grożący, natarczywy; Quasimodo skurczony, pokorny, błagający. A jednakże rzeczą było pewną, że ten ostatni mógłby był palcem jednym zgnieść księdza na miazgę.
Nareszcie archidyakon, silnie strząchnąwszy Quasimoda za potężne ramię, uczynił mu znak, by wstał i szedł za nim.
Quasimodo się podniósł.