sposób wiecznie się wahającéj między wierzchem a spodem, między powałą a posadzką, między upadkiem a wniebowzięciem, między zenitem a nadyrem.
Gdyby Gringoire żył za dni naszych, jakież to bezstronne, jak dalece centralne stanowisko zająłby pomiędzy klassykami a romantykami!
Ale nie był on znowu tak ograniczonym, ażeby żyć lat aż trzysta.
A szkoda. Nieobecność jego jest próżnią, która się dziś czuć aż nadto daje.
Wracając do rzeczy, dodajmy, że aby módz w ten sposób śledzić za przechodzącymi, a zwłaszcza za przechodzącemi, co Gringoire ochotnie czynił, nie trzeba było lepszego usposobienia nad niewiadomość, gdzie głowę przytulić.
Postępował więc zamyślony za młodą dziewczyna, która przyśpieszała kroku i pogłaskiwała piękną swą kozę, w miarę jak mieszkańcy znikali z ulic i zamykały się gościnne gospody miasta, jedyne sklepy dnia tego otwarte.
— Tak czy inaczéj — bijąc się z troskami powiadał sobie Gringoire — przecież ostatecznie musi ona mieszkać gdziekolwiek. Cyganki dobre mają serce, kto wie...
I w urywających tych kropkach, któremi Gringoire zastąpił w duchu niewiadomy dalszy ciąg biegu swój myśli, kryły się tłumnie jakieś obrazy wcale przyjemne. £
Od czasu do czasu wszakże, mijając ostatnie gromadki mieszczan, podwoje za sobą zamykających, poeta nasz chwytał w lot kawałki ich rozmów, które mu łańcuch uśmiechniętych jego hipotez ucinały.
Niekiedy starzec jakiś starca zagadnął:
— Nieprawdaż, majstrze Thibaut Ferniele, że mrozek podcinać zaczyna?
(Wiedział już o tém Gringoire od samego początku zimy.)
— Oj, co prawda to prawda, majstrze Bonifacy Disome! Będziemy chyba znowuż mieli takie chłody jak przed trzema laty; w 80-m, kiedy się za sążeń drzew płaciło osiem soldów.
— Ba! toby jeszcze było pół-biedy, majstrze Thibaut. Niczém rok 80 w obec 1407, w którym marzło od Świętego Marcina do samych gromnic! a z taką wciekłością, że się pióro co słowo ścinało w rękach pisarza izby wielkiéj parlamentu! zkąd właśnie i poszło, że trzeba było przerwać wpis wyroków trybunalskich...
Nieco daléj rozmawiały sąsiadki przymykające okienice, ze świécami w ręku, które się skróś czerwieniły.
— Czy ci opowiadał mężulek, panieneczko La Boudraque, o nowém nieszczęściu?
— Nie, panienko Turquant. I cóż się tam stało takiego?
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/74
Ta strona została przepisana.