— Koń sławetnego Gilles-Godina, rejenta u Chatelet, przeląkł się Flamandów i ich processyi, skoczył i obalił na ziemię Phillipot-Avrillota, oblata od Celestynów.
— Czy tak? doprawdy?
— A tak. Rymnął, słyszę, jak długi.
— Koń mieszczański! słyszałaś! tego to już zanadto! Niech-by koń rycerski, tobym rozumiała!
I okienice się zamykały. Tém niemniéj przecież Gringoire stracił nić z kłębka swych myśli.
Szczęściem, odnalazł ją szybko i bez trudu rozwikłał, dzięki cygance, dzięki Dżali, które wciąż szły przed nim. Dwie tajemnicze, delikatne, czarujące istoty, których podziwiał drobne nóżki, kształty piękne i układ pociągający, mięszając prawie w swój wyobraźni postać jednéj z postacią drugiéj, tamtę biorąc za tę i na odwrót. Z pojętności i zażyłości przyjacielskiéj miał je obie za młode dziewczynki; ze swobody, zwinności i lekkości chodu, obie zdawały mu się być kozami.
Ulice tymczasem stawały się z każdą chwilą ciemniejsze i cichsze.
Wieczorny okrzyk „gaście ognie, gospodarze!“ przebrzmiał oddawna, i już zaledwo w długich odstępach czasu, spotykałeś gdzie niegdzie spóźnionego przechodnia lub drobne światełko w oknie. Gringoire, dążąc ślad w ślad za cyganką, zabrnął tak w nierozplątalną ową matnię uliczek, rynków i uciętych zaułków, która otaczała dawne cmentarzysko Świętych Niewiniątek, i wielce było podobną do motka nici powikłanych przez kota.
— Otóż mi dopiéro ulice bez logiki wszelkiéj! — mówił Gringoire splątany w tysiącznych tych kabłękach, ustawicznie w sobie się zwierających i na siebie zachodzących, w których jednakże młode dziewczę wybierało drogę jakby najlepiéj sobie znaną, nie wahając się, a krokiem coraz bardziéj przyśpieszonym. Co do niego, byłby on pozostał w całkowitéj nieświadomości miejsc przez które przechodził, gdyby nie postrzegł był znienacka, na skręcie jednéj z ulic, ośmiokątnego wachlarza wystawy targowiskowéj, któréj szczyt wydrążony, ostro zarysowanym cieniem kładł swój odcinek czarny na szyby jednego z oświetlonych jeszcze okien przy ulicy Verdelet.
Poeta zwrócił był na siebie przed chwilą baczność młodego dziewczęcia; po razy już kilka cyganka oglądała się nań z niepokojem; zatrzymawszy się nawet raz jeden na dobre, by skorzystać z promienia wydzierającego się z przymkniętych drzwi piekarni jakiéjś, surowo obejrzała go od stóp do głowy; poczém, z ostatnim blaskiem tego rzutu oka, zobaczył był Gringoire na jéj twarzy coś w rodzaju owéj minki skrzywionéj, jaką już był zauważył przedtém na placu grev-
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/75
Ta strona została przepisana.