gatunkiem pająka o twarzy ludzkiéj, nieszczęśliwy podniósł ku niemu głos rzewny.
— La buona mancia, stgnor! la buona mancia — wołał.
— Djabeł-by cię porwał pierwéj! i mnie z tobą razem — odpowiedział Gringoire — zanimbym zrozumiał o co ci chodzi.
I poszedł daléj.
Dotarł do drugiego z tych cielsk ruchomych, i obejrzał je. Był-to paralityk, kulawy i bezręki zarazem, a tak bezręki i kulawy, że zbiór jego kijów, kul i nóg drewnianych, któremi się podpierał, czynił wrażenie posuwającego się rusztowania mularskiego. Gringoire, który lubił porównania wzniosłe i klassyczne, nazwał go w myśli żyjącym trójnogiem Wulkana.
Trójnóg ów żyjący pozdrowił go przy spotkaniu, ale w ten mianowicie sposób, że mu pod sam podbródek podsunął swą czapkę frędzlastą, i prawie do ucha wrzasnął:
— Senor cabaliero, para comprar un pedazo de pan.
— Zdaje się — powiedział Gringoire — że i temu także nie brak języka; ale język to strasznie twardy... szczęśliwszym jesteś, panie bracie, odemnie, jeśli go rozumiesz.
Po czém, uderzając się po czole, jako w nagłym przeskoku wyobrażeń:
— Ale, ale — zawołał — co oni u stu djabłów rozumieli dziś z rana pod wyrazem Esmeralda?
Chciał podwoić kroku, lecz po raz trzeci coś mu zagrodziło drogę.
Owém coś, a raczéj owym ktoś, był człowieczek drobny, ślepy, mizerny, rysów semickich, wywijający kijem na około siebie i prowadzony przez psa wielkiego. Przy spotkaniu się z Gringoirem, wyjąkał on przez nos, z zacięciem węgierskiém:
— Facitote caritatem.
— Aha, przecież! — rzekł poeta — ten dopiéro po chrześciańsku przynajmniéj zagadał. Mam dziś chyba minę wielce miłosierną, skoro mię tak błagają o jałmużnę przy obecnéj chudziźnie méj kieski...
Zwracając się zaś do ślepego:
— Mój przyjacielu — dodał — sprzedałem zeszłego tygodnia ostatnią swą koszulę; czyli mówiąc jedynie zrozumiałym dla ciebie językiem Cycerona: Vendidi hebdomade nuper transita meam ultimam chemisam.
Co rzekłszy, plecami się odwrócił do kaleki, i drogą swą podążał.
Ale ślepy jął krok wydłużać jednocześnie z nim; a tuż zaraz, ze swojéj strony, paralityk, a tuż zaraz i beznogi nadbiegać poczęli, pobrzękując hałaśliwie żebraczemi swemi miseczkami i łomocząc kulami po | kamieniach. Po czém wszyscy trzéj razem, choć każdy na swój ład,
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/81
Ta strona została przepisana.