Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/82

Ta strona została przepisana.

wywiedli chorowód żebraczy, pilnie się przytém ocierając o poły i żebra biednego Gringoire’a.
Caritatem! — jęczał ślepy.
La buona mancia! — wtórował mu paralityk.
A podnosząc nutę muzykalną, kulas powtarzał:
Un pedazo de pan.
Gringoire zatknął sobie uszy.
— O wieżo Babel! — wołał.
Począł biedz. Biegł i ślepy, bieżeli również chromy z paralitykiem.
W miarę zaś, jak się zagłębiał w uliczkę ciasną i gliniastą, mnożyli się dokoła kulasy, ślepcy, paralitycy, to znowu za tymi, beznodzy, garbusy, trędowaci, kalecy z czerwieniącemi się ranami, ci wyłażąc z domów przyległych, owi z rynsztoków, tamci z nór sklepowych, inni z za-węgłów ze skowytem, miauczeniem, piskiem, a wszyscy razem wiercąc się i utykając, borykając i cisnąc ku światłu, błotem oblepieni jak ślimaki po deszczu.
Zaparty w środek tego tłokowiska i wciąż prowadzony przez trzech swoich prześladowców, Gringoire szedł naprzód, nie wiedząc dobrze na czém się to wszystko skończy, skrzętnie omijał kulawych, przełaził przez chromych i wyplątywał nogi z tego mrowiska kulasów, jak ów kapitan angielski, który wpadł był w gromadę krabów[1].
Przyszło mu na myśl spróbować, czy nie mógłby wrócić nazad. Ale już było za późno. Cały ów legion szeregi z tyłu ścisnął, a trzéj żebracy, z któremi najprzód zabrał znajomość, nie mieli najmniejszéj ochoty go puszczać. Postępował więc party falą nieubłaganą, strachem i jakimś zawrotem głowy, czyniącym mu całe to widowisko rodzajem snu strasznego.
Dotarł nareszcie do końca ulicy. Wychodziła ona na plac niezmierny, na którym tysiące rozproszonych świateł kołysały się w zamroczystych mgłach nocy. Gringoire rzucił się przed siebie, w nadziei że go dzielność uwolni od trzech widm obmierzłych, które się doń przyczepiły.
Onde vas, hombre? — krzyknął wówczas paralityk ciskając swe kule na ziemię i pędząc za poetą całym zamachem nóg najzdrowszych, jakie kiedykolwiek krok geometryczny na bruku Paryzkim wykreśliły.
W tym-że czasie paralityk, wyprostowawszy się jak długi, uwieńczył Gringoire’a ciężkim swym w żelazo okutym półmiskiem dziadowskim, a ślepy cisnął mu prosto w twarz spojrzenie gorejące.
— Gdzież jestem? — spytał Gringoire struchlały.

— Na Dziedzińcu-Cudów — odrzekło widmo czwarte, łączące się z trzema poprzedniemi.

  1. Kraby, drobniutkie raki morskie.