znajduje; i jeżeli wszystko to uczynisz tak, że ani jeden głos dzwonka się nie odezwie, wówczas i owszem: ogłosimy cię naszym kolegą. Zostanie nam tylko w takim wypadku, tłuc cię w ciągu dni ośmiu.
— Pioruny-by cię! mała rzecz! — mruknął Gringoire — A jeśli dzwoneczki zagrają?
— Wówczas powieszonym zostaniesz. Czy rozumiesz?
— Nie, nie rozumiem nic a nic — odrzekł Gringojre.
— Posłuchaj-że raz jeszcze. Trzeba ci się dobrać do kieszeni manekina, trzeba z niéj wyciągnąć kieskę; jeżeli podczas téj operacyi choć jeden dzwonek brzęknie, pójdziesz na szubienicę. Czy to rozumiesz?
— No tak — odpowiedział Gringoire — to rozumiem. Późniéj?
— Owóż, jeżeli zdołasz wydostać kieskę w sposób, że ani jedno brzękadełko głosu nie wyda, jesteś naszym, i przez osiem dni kolejnych kołem bity będziesz. Teraz to już bez wątpienia rozumiesz?
— Nie, miłościwy panie, właśnież teraz to nie nie rozumiem. Bo i jakaż moja wygrana? obatożony w jednym razie, powieszony w drugim?
— A godność łajdacka? — podchwycił Clopin — za nie-że masz sobie godność łajdacką? W twoim to własnym interesie tłuc cię będziemy, hartując na cięgi.
— Bóg zapłać! — odparł poeta.
— Nuże, prędzéj! — zawołał król, tupnwąszy nogą w beczkę, która rozbrzmiała jak pudło puste. — Bierz się do człowieczka, i skończmy to już do kaduka. Ostrzegam cię po raz ostatni, że jeżeli posłyszę choć jeden dźwięk, ty zajmiesz miejsce człowieczka.
Banda szwargotników oklaskami przyjęła słowa Clopina, i uszykowała się kolisto przy szubienicy, ze śmiechami tak nielitościwemi, że Gringoire spostrzegł, iż za wiele tu było żartu na żart zwykły; zanadto się nim bawiono, by się wszystkiego nie miał obawiać i nie wszystko przypuszczać. Nie pozostało mu przeto żadnéj nadziei, okrom téj, nieprawdopodobnéj, jaka leżéć mogła w uskutecznieniu operacyi naznaczonéj. Nie było innéj rady; zdecydował się przystąpić do dzieła, nie bez poprzedniéj atoli gorącéj prośby, zwróconéj ku manekinowi, którego wypadało okraść, a który prędzéjby się może dał był wzruszyć niżeli złodzieje. Miliony owych dzwonków z miedzianemi języczkami, wydawały mu się milionami rozwartych pyszczków gadzin, gotowych do kąsania i sykania.
— O! — mówił po cichutku — jest-że możebném, by życie me zależało od najmniejszego drgnięcia najmniejszéj z tych drobnych kulek? O bębenki — dodał ze złożonemi dłońmi — nie bębnijcie! dzwoneczki, nie dzwońcie! brzękadełka, nie brzękajcie!
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/92
Ta strona została przepisana.