w sposób tak rycerski i wykwintny, że się ta zerwała z miejsca i odskoczyła.
— Czegoż to waszmość chcesz odemnie? — spytała.
— Czyliż możesz mię oto pytać, boska Esmeraldo? — odpowiedział Gringoire tonem tak namiętnie uczuciowym, że sam się niepomału zdziwił, własną mowę posłyszawszy.
Cyganka otwarła wielkie swe oczy:
— Nie rozumiem, co chcesz waszmość powiedziéć.
— Jakto, prześliczna! — prawił poeta, coraz więcéj się zapalające, i tłumacząc sobie, że ostatecznie ma tu jeno do czynienia z cnotą cór Dziedzińca Cudów — jak to? alboż nie do ciebie należę, przyjaciółko droga, a ty nie do mnie?
I w najszczerszéj intencyi, objął kibić dziewczęcia.
Stanik cyganki wyśliznął mu się z rąk, niby skóra węgorza. Ona skoczyła z jednego końca stancyjki na drugi, schyliła się i wyprostowała ze sztylecikiem w ręku, pierwéj nawet nim Gringoire miał czas dostrzedz, zkąd się sztylecik ów zjawił. Dumna i gniewna, usta miała nabrzmiałe, nozdrza rozdęte, policzki czerwone jak dwa jabłuszka leśne, źrenice błyskawicami ziejące. W tymże czasie biała kózka umieściła się z przodu swéj pani, wystawiając przeciw Gringoire’owi front bojowy, najeżony dwoma ładnemi różkami, złoconemi, lecz silnie zaostrzonemi. Wszystko to spełniło się w jedném mgnieniu oka.
Libelka zmieniła się w osę, która na to tylko i czekała, by ukłuć.
Filozof nasz stał jak wryty, i wodził spojrzenie osowiałe z kozy na dziewczynę, to napowrót.
— Panno Najświętsza! — zawołał w końcu, gdy mu zdziwienie dozwoliło przyjść do języka — otóż dwa bąki krwi chciwe!
Cyganka ze swojéj strony przerwała milczenie:
— Śmiałym, bardzo śmiałym głupcem musisz być waćpan!
— Chciéj mi panna łaskawie przebaczyć! — powiedział Gringoire uspokojony nieco. — Lecz z jakiegoż powodu wzięłaś mię waszmościanka za męża?
— Czyliż należało pozwolić, by cię powieszono?
— To więc — zagadnął poeta, rozczarowany nieco co do swych nadziei miłosnych — to więc biorąc mię nie miałaś panna żadnéj innéj myśli, okrom ocalenia od szubienicy?
— A jakąż inną myśl chciałbyś, żebym miała?
Gringoire przygryzł usta.
— Truda rada — rzekł — nie jestem jeszcze w tak dobréj komitywie z Kupidynem, jakem to sądził. Lecz, w takim razie, po co było rozbijać biedny ów garnuszek?
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/98
Ta strona została przepisana.