której ze strony tłumu towarzyszyło nieco rzeczywistej trwogi. Bo garbus był siłaczem, koszlawiec zwinnym, a głuchy złośliwym: trzy przymioty, zmniejszające jego śmieszność.
Zresztą dalecy jesteśmy od przypuszczenia, że nowy papież błaznów zdawał sobie sprawę z uczuć, jakich doznawał i uczuć, jakie budził w otoczeniu. Duch, mieszkający w tem ułomnem ciele, z konieczności był niedoskonałym i niewrażliwym. To też to, co w tej chwili odczuwał, było niejasne, nieokreślone i mgliste. Tylko radość biła od niego, a ponad wszystkiem górowała duma. Ta ponura i nieszczęśliwa istota miała również swoją chwilę szczęścia.
Nie bez zdziwienia tedy i przerażenia ujrzano, jak nagle w chwili, gdy Quasimodo w tryumfie, upojony szczęściem mijał dom pod filarami, mężczyzna jakiś wyskoczywszy z tłumu gniewnym ruchem wyrwał z jego rąk oznakę błazeńskiej godności, pastorał z pozłacanego kija.
Śmiałkiem tym był ów łysy człowiek, który przed chwilą wmieszawszy się w tłum otaczający cygankę, swymi okrzykami przeraził biedną dziewczynę. Miał na sobie szaty duchownego. W chwili gdy wybiegł z tłumu, poznał go Gringoire, który go dotychczas nie zauważył.
— Ależ to, — zawołał zdumiony, — mój nauczyciel alchemji, Don Claude Frollo, archidjakon.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.
109