Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.
131

nigdy o tej porze nie zaszedł żaden przyzwoity człowiek; w magicznem kole, gdzie ginęli bez śladu słudzy sprawiedliwości i sierżanci policji, którzy się tu zapuścili; w mieście złodziei; w tym wrzodzie na obliczu Paryża; w tej kloace, z której co rana wylewała się fala zbrodniarzy, żebraków i włóczęgów, owych szumowin bruku wielkomiejskiego, wieczorem zaś wracała, dysząc zarazą; był to olbrzymi ul, do którego ściągały wieczorem wszystkie szumowiny społeczne, znosząc swą zdobycz; niby szpital, gdzie cygan, mnich zbiegły, zepsuty żak, nicponie wszelkiej narodowości: Hiszpanie, Włosi, Niemcy, wszelkich wyznań: Żydzi, chrześcijanie, mahometanie, poganie; pokryci fałszywemi ranami, za dnia żebracy, w nocy zmieniali się w rozbójników; — jednem słowem była to ołbrzymia garderoba, gdzie w owym czasie ubierali się i rozbierali aktorzy wiecznego spektaklu, jaki daje na bruku paryskim złodziejstwo, prostytucja i mord.
Był to plac obszerny, nieregularny i źle wybrukowany, jak niemal wszystkie place Paryża w owym czasie. Tu i owdzie paliły się ogniska, dokoła zaś nich widać było grupy ludzi. Wszystko to kręciło się, krzyczało. Słychać było głośne śmiechy, krzyk dzieci, głosy kobiet. Ręce i głowy tego tłumu czarne na tle jaśniejących ognisk wydawały się jakiemiś cudacznemi cieniami. Cza-