miotami otaczającemi go i pozwalał mu przedmioty te rozpoznawać jeno jako niepowiązaną marę senną, o niepewnych konturach i kształtach niewyraźnych; przedmioty zbijały się w ogromne grupy, rzeczywistość zmieniała się w sen, ludzie w upiorów. Powoli jednak to zaćmienie zmysłów ustąpiło trzeźwemu poznaniu. Dokoła siebie ujrzał rzeczywistość, biła ona w oczy, potykał się o nią nogą, a ona niszczyła jedną za drugą straszliwe fantasmagorje, któremi zdawał się być otoczonym. Wkońcu musiał wreszcie spostrzedz, że nie przez Styks brodzi, ale przez błoto; że otaczają go nie złe duchy, lecz złodzieje; że chodzi tu nie tyle o zgubienie jego duszy, ile o zniszczenie jego życia, (brak mu bowiem było tego cennego pośrednika, jaki ułatwia stosunki między bandytami, a uczciwym człowiekiem, kabzy). Krótko mówiąc, kiedy przyjrzał się bliżej i z bardziej zimną krwią orgji, sabat czarownic przedstawił mu się jako zwyczajna spelunka.
Zaczarowany zamek był w rzeczywistości niczem innem jak tylko spelunką, szynkiem złodziejskim, ociekającym równie krwią, jak i winem.
Widok, jaki się przedstawił oczom Gringoire’a, kiedy wreszcie jego obdarta eskorta przyprowadziła go do celu, nie był odpowiednim, by natchnąć jego myśli poezją, nawet poezją piekła. Było to bardziej, niż kiedykolwiek, prozaiczną
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.
134