tyni, która go przygarnęła i otuliła w swym cieniu. Katedra Notre‑Dame stawała się dla niego, w miarę jak rósł, z kolei jajem, gniazdem, domem, ojczyzną, wszechświatem.
I niezawodnie istniała jakaś tajemnicza harmonja, jakby wywodząca się z prabytu w tym wzajemnym stosunku człowieka do budynku. Kiedy jeszcze, niemowlęciem będąc, to czołgając się, to podskakując, posuwał się pod jej posępnemi sklepieniami, wydawał się wówczas ze swą ludzką twarzą i zwierzęcą budową ciała — płazem zrodzonym z tego wilgotnego i ciemnego gruntu, na który padał cień romańskich kapitelów, łamiąc się w dziwaczne kształty.
Później, kiedy po raz pierwszy uczepił się machinalnie sznura dzwonu i kołysząc się na nim wydobył dźwięk, wywarło to na Klaudjuszu, jego przybranym ojcu takie wrażenie, jakby usłyszał głos dziecka, któremu rozwiązał się język i które zaczyna mówić.
W ten sposób rozwijając się w atmosferze katedry, w niej mieszkając, nigdy prawie z niej nie wychodząc, ciągle wystawiony na tajemnicze oddziaływania jej, stał się do niej podobnym. zatopił się w niej i został niejako jej cząstką składową. Jego kanciaste członki wciskały się (że użyjemy tego wyrażenia) w załomy murów świątyni, a on wydał się być nie mieszkańcem
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/254
Ta strona została skorygowana.
250