drżało rusztowanie, na którem spoczywał. Quasimodo drżał również w takt uderzeń dzwonu.
„Lepiej“ — krzyczał, wybuchając niewiadomo czemu szalonym śmiechem. Tymczasem wzmagała się siła rozmachu wielkiego dzwonu i w miarę jak odchylenia jego od pozycji wiszącej stawały się większe, oko Quasimoda coraz bardziej iskrzyło się i płonęło. W końcu dzwon bił już z całej siły; wieże drżały w posadach: rusztowanie, ołowiany dach i kamienie murów drżały od fundamentów aż do szczytu. Quasimodo pienił się cały; przysiadywał i podnosił się za każdym ruchem dzwonu, wdechiwał ogłuszający łoskot, spoglądał kolejno na dół, na plac przed katedrą, na którym na dwieście stóp pod nim roiło się od ludzkiego mrowia, to znowu na olbrzymie spiżowe serce, które co chwilę nadlatywało, by zawyć mu nad uchem. To była dla niego jedyna mowa. którą słyszał, jedyne dźwięki, które przerywały ciszę, otaczającą go stale. Rozpływał się w tych dźwiękach, jak ptak w przestworzach powietrza i słońca. Nagle opanowało go szaleństwo dzwonu; wygląd jego stawał się niesamowity; czatował na przelatujący dzwon jak ptak na muchę i rzucał się nań gwałtownie bez pamięci. Tak zawieszony nad przepaścią, rzucany straszliwem kołysaniem dzwonu chwytał spiżowego olbrzyma za ucho, obejmowɐł
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/262
Ta strona została skorygowana.
258