kolanami, walił obcasami niby ostrogami i potęgował rozmachem swego skoku i całym ciężaram swego ciała siłę uderzeń. Wieże drżały, a on krzyczał i zgrzytał zębami, rude jego włosy jeżyły się na głowie, pierś jégo podnosiła się jak miech kowalski, oko ciskało pioruny, spiżowy potwór szalał i wył pod nim; nie było teraz ani wielkiego dzwonu katedry Notre‑Dame, ani Quasimoda: była jakaś tylko senna zjawa, wir, burze, wściekłość siedząca oklepem na piorunie, upiór, co wbił się pazurami w nadpowietrznego rumaka, dziwaczny Centaur, pół człowieka, pół dzwonu; coś w rodzaju straszliwego Astofa, unoszonego przez żywego hippogryfa.
Obecność tego niezwykłego stworzenia dawała życie całej katedrze. Zdawało się, mówiąc językiem przesądnego tłumu, wydobywały się z niego kłęby tajemniczych mgieł, które ożywiały kamienie Notre Dame i wnęki starej świątyni. Dość było widzieć dzwonnika na wieży, by uwierzyć, że tysiące posągów, galeryj i drzwi żyje i porusza się.
I rzeczywiście katedra pod jego ręką wydawała się istotą pojętną i posłuszną; czekała tylko na jego skinienie, by odezwać się swym głosem; Quasimodo rządził i wypełniał świątynię niby jej genjusz. Możnaby powiedzieć, że on tchnął życie w ten gmach olbrzymi. W rze-
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/263
Ta strona została skorygowana.
259