Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/288

Ta strona została przepisana.

nie spuszczał z oka przybysza, odkąd ten przestąpił próg jego celi. Wielorakie to były względy, dla których Dom Klaudjusz raczył przyjąć doktora Jakóba Coictier, wszechmocnego lekarza Ludwika XI, w tak niespodziewanem towarzystwie.
To też mina archidjakona nie wyrażała zbytniej życzliwości, gdy Jakób Coictier odezwał się doń:
— Oto właśnie, Dom Klaudjuszu, przyprowadzam ci jednego z braci, który spowodowany twoją sławą chciałby się widzieć z wami.
— Czy pan poświęca się nauce? — spytał archidjakon, wpijając się w nieznajomego swym przenikliwym wzrokiem.
Pod powiekami nieznajomego krył się wzrok niemniej przeszywający i niemniej niedowierzający. Był to, o ile przy slabem świetle lampy można było rozpoznać, starzec około sześćdziesięcioletni, wzrostu średniego; wydawał się chorowitym i złamanym żydem. Rysy jego twarzy, jakkolwiek dość pospolite, miały w sobie coś potężnego i surowego; jego przenikliwy wzrok błyszczał z pod łuku brwi, jak światło w głębi jaskini; a pod nasuniętym na oczy kapturem, spadającym prawie na nos, przeczuwałeś szerokie genjalne czoło.
Nieznajomy podjął się sam opowiedzieć na pytanie archidjakona.
— Czcigodny mistrzu, — odezwał się tonem poważnym — sława twa doszła do mnie i za-