Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/384

Ta strona została przepisana.

wpadającym przez okienko przecięty był na dwie połowy, ciemną i oświetloną. Było to jedno z tych widm z cienia i światła, bladych, nieruchomych, strasznych, przytulonych do grobowca lub opartych o więzienną kratę, jakie można widzieć tylko w snach i na sławnem płótnie Goyi. Nie była to ani kobieta, ani mężczyzna, ani żyjąca istota, ani kształt określony: była to postać, widzenie, w którem się mieszały rzeczywistość z fantastycznością, dzień z ciemnością. Zaledwie można było rozpoznać pod jej włosami profil wychudły i surowy; jej okrycie zaledwie pozwalało dostrzedz koniec gołej stopy przyciśniętej do zimnej podłogi. Trochę ludzkich kształtów, które dawały się widzieć pod tą żałobną zasłoną przejmowały dreszczem.
Ta postać, jakby wmurowana w kamienną podłogę, zdawała się być pozbawioną ruchu, myśli, oddechu. Pod cienkim worem, w styczniu mając za posłanie granitową podłogę, bez ognia w cieniu celi, której otwór ukośny przepuszczał tylko wiatr, a nigdy słońca, niczem nie dawała poznać, że cierpi, że czuje. Rzekłbyś, że stała się kamieniem razem z ciemnicą, że pora roku przemieniła ją w lód. Pierwszy rzut oka kazał ją brać za widmo, drugi za posąg.
Wprawdzie, od czasu do czasu jej sine usta otwierały się pod westchnieniem i drżały, ale