obraz tego, co działo się tam w tej chwili. Trzebaby chyba wyobrazić sobie batalistyczne płótno Salwatora Rosy, jako bachanalję. Nie było już żaków, posłów, mieszczan, mężczyzn ani kobiet; ani Clopine Trouillefou, Gilles’a Lacornu, Marji Quatrelivres, lub Robina Poussepan. Wszyscy zleli się w jedną masę śród ogólnego rozpasania. Wielka sala była w tej chwili jakby roztwartą czeluścią nieokiełznanej wesołości, gdzie każde usta były wrzaskiem, każda twarz wykrzywioną maską, każda postać opętanym szaleńcem. Ohydne fizjonomje, ukazujące się jedne za drugą w rozecie, zgrzytające zębami były niby płonące pochodnie rzucane na stos węgla. A z tego oszalałego tłumu jakby para z rozpalonego pieca unosił się ostry, przenikliwy, rozdzierający uszy wrzask jakiegoś potwornego rojowiska szerszeni.
— A! Przeklęty!
— Patrz na ten pysk!
— Ten nic nie wart!
— Prędzej! Następny!
— Wilhelminko Maugerepuis, popatrz‑no na ten pysk woli, brak mu tylko rogów. Czy nie twój mąż?
— Dalej! Następny!
— Na brzuch papieża! Cóż to za morda?
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.
73