Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Dokoła dziewczyny roztaczała się taka jasność niewinności i prostoty, taki powab cnoty i czystości, że Phoebus czuł się jakoś nieswojsko przy niej. Słówko to przecież ośmieliło go.
— Kochasz mię? — zawołał z uniesieniem i ręką otoczył kibić cyganki. Czekał tylko na tę sposobność.
Klaudjusz widział to i końcem palca dotknął ostrza sztyletu, który nosił ukryty w zanadrzu.
— Phoebusie, — mówiła dalej cyganka, odsuwając łagodnie od swego stanika ściskające ręce rotmistrza, — jesteś pan dobrym, szlachetnym, jesteś pięknym. Tyś mię ocalił, mnie biedne cygańskie dziecko. Oddawna już marzyłam o oficerze, któryby mnie uratował od śmierci. O tobie śniłam pierwiej, nim cię poznałam; w marzeniach swych widziałam ten sam strój piękny, tę samą wysoką postać, szpadę taką samą; nazywasz się Phoebus, śliczne imię, kocham twe imię, kocham twą szpadę. Wyciągnij swoją szpadę, Phoebusie, niech ją zobaczę.
— Dziecko jesteś, — rzekł rotmistrz i uśmiechając się wyciągnął swą szpadę z pochwy.
Cyganka obejrzała rękojeść, ostrze, z zachwycającą ciekawością, przyglądała się znakom i cyfrom na stali, w końcu ucałowała ją i rzekła:
— Jesteś szpadą dzielnego rycerza. Kocham swego kapitana.