Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/165

Ta strona została skorygowana.
569

minuty, mierzone spadającemi kroplami wody; smutna ta jednak praca umysłu skołatanego i nadwyrężonego, urwała się wkrótce sama przez się w jej głowie, pogrążając ją w tem cięższe, całkowite już niemal osłupienie.
Pewnego dnia nareszcie lub pewnej nocy (południe bowiem i północ jednakie tu miała barwy), posłyszała nad sobą szelest daleko dodobitniejszy od tego, jaki zwyczajnie sprawiało przybycie dozorcy, gdy jej więzienną strawę przynosił. Podniosła głowę i ujrzała promień czerwonawy przeciskający się przez szparę spustu czyli płyty poziomej, umocowanej w otworze ciemnicznego sklepienia. Jednocześnie ciężkie okucie zgrzytnęło, zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy, płyta się podniosła i w otworze pokazały się najpierw latarnia, później ręka ją trzymająca, i w końcu dolna połowa postaci dwóch mężczyzn; wejście było za wąskie, by twarze dały się dojrzeć. Światło zresztą tak silnie uderzyło nieboraczkę, że oczy musiała zamknąć.
Gdy je otworzyła, drzwi były zamknięte. Na jednym ze stopni schodów ujrzała latarkę, a przed sobą jakiegoś człowieka. Czarny płaszcz spadał mu aż do stóp, takiegoż koloru kaptur zakrywał oblicze. Z całej jego osoby można było widzieć tylko twarz i ręce. Był to całun czarny pod którym coś się poruszało. Przez