nie byłoby się przed oczami tłumów odrysowało na frontonie kościelnym jedną w zygzaki połamaną błyskawicą.
— Schronienie! Wiwat! schronienie! — powtórzyły tłumy.
Huk ten i wstrząśnięnie obudziły skazaną. Podniosła omdlałą powiekę, spojrzała na Quasimoda, i znów ją zaraz zamknęła, jakby przerażona widokiem swojego zbawcy.
Charmolue zgłupiał, kat główny także, strażnicy stali jak bałwany kamienne. W rzeczy samej, w obrębie kościoła Najświętszej Panny skazana była już nietykalną. Katedra posiadała przywilej asylum. Wszelka sprawiedliwość, wszelki sąd i władza kończyły się u jej progów.
Quasimodo zatrzymał się u wielkich podwoi. Grube jego nogi zdawały się być równie mocnemi na posadzce kościelnej jak i ciężkie słupy romańskie. Wielki jego łeb rozczochrany zagłębił się w ramiona jak łby lwów, które również mają grzywy, a prawie nie mają szyi. Trzymał młodą dziewczynę drżącą jak listek, zwieszoną na jego rękach niby draperja biała; ale trzymają z taką uwagą i ostrożnością, jakby się lękał, by mu się co z tego nie złamało, albo nie zwiędło. Czuł, rzekłbyś, że jest to przedmiot drogocenny, delikatny, wytworny, nie jego rąk godny. Czasami też miał wyraz, jakby jej nawet nie śmiał
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/220
Ta strona została skorygowana.
624