twarzą na ziemię i paznogciami szarpał młode zboże. Niekiedy znowu zatrzymywał się na skraju wsi opuszczonej; myśli ciążyły mu tak okropnie, że chwytał się obiema rękami za głowę i usiłował wyrwać ją z ramion, jakby w zamiarze roztrzaskania gdziekolwiek o kamień.
Około zachodu słońca raz jeszcze zajrzał wgłąb swego jestestwa, i przekonał się, że niewiele mu brakło do obłąkania. Huragan trwający w nim od chwili, w której stracił nadzieję i chęć wybawienia cyganki, huragan ten nie pozostawił na dnie jego sumienia ani jednego zdrowego pojęcia, ani jednego jaśniejszego wrażenia. Rozum leżał prawie do szczętu złamany i unicestwiony. Umysł zachował dwa tylko dominujące obrazy: Esmeraldę i szubienicę; wszystko inne było ciemne. Dwa te obrazy, zbliżone do siebie, tworzyły całość przerażającą; im więcej wytężał resztki rozwagi i zdolności myślenia, tem więcej kształty te wyrastały w jego oczach, prawem fantastycznej jakiejś progresji, tamten na coś nieskończenie pięknego, wdzięcznego, czarującego, świetlanego, ten znowu na coś bezdennie strasznego i ohydnego; tak, iż w końcu Esmeralda przedstawiała mu się gwiazdą promienną, a szubienica olbrzymią, ogołoconą z ciała prawicą.
Rzecz godna uwagi: przez ciąg trwania całej tej tortury, myśl samobójstwa ani razu przed nim
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/231
Ta strona została skorygowana.
635