Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/242

Ta strona została przepisana.

położeniu bez czucia, bez zmysłów, przybity i jakby przyduszony dłonią szatana. W końcu wróciło mu trochę sił; pomyślał o schronieniu się w wieży, przy boku wiernego swego Quasimodo. Podniósł się; a że strach go obejmował, wziął, by sobie drogę oświetlić, lampkę od brewiarza. Było to świętokradztwo; ale na takie drobiazgi nie mógł już zważać w chwili obecnej.
Począł zwolna wstępować na schody wieży, pełen tajemnego przerażenia, które światełko mistyczne, pnące się o tak późnej porze ze strzelnicy na strzelnicę ku dzwonnicznemu szczytowi, rzucało na rzadkich przechodniów placu przedkatedralnego.
Naraz poczuł coś zimnego na twarzy i znalazł się u drzwi ostatniej pod szczytem galerji. Powietrze było chłodne; niebo przysłonięte obłokami, których szerokie białe zręby zachodziły jedne na drugie, łamiąc się kątami; przedstawiało jakby rzekę pędzącą krę popękaną. Rogaty księżyc, osiadły pośród obłoków, podobnym był do okrętu podniebnego, zapartego w lody powietrzne.
Pochylił głowę i przypatrywał się czas jakiś przez szereg kolumn łączących dwie wieże, a skroś siatkowej opony mgieł i dymów, milczącej masy dachów Paryża, ostrych, niezliczonych, ściśniętych i zdrobniałych, niby fale morza spokojnego w noc letnią.