Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/243

Ta strona została przepisana.

Księżyc rzucał promienie sinawe, nadające niebu i ziemi jednostajnie spopielałą barwę.
Zegar w tej chwili począł wywodzić cienkie i zgrzytliwe swe tony. Wybiła północ. Dom Klaudjuszowi stanęło w myśli południe. Dwunasta wracała.
— Ach! — rzekł do siebie z cicha, — już zapewne jest teraz zimno.
Silniejszy podmuch wiatru zgasił mu nagle lampkę, i tejże samej niemal chwili ujrzał zjawiający się na przeciwnym rogu wieży cień jakiś, kształt, postać w bieli, niewiastę. Drgnął. Czuł, że nie śnił. Tuż obok mary znajdowała się mała koza, mieszająca płaczliwy głos swój z ostatniemi dźwiękami zegara.
Odważył się spojrzeć. Ujrzał ją, ją samą.
Była blada i zachmurzona. Włosy spadały jej na ramiona, tak jak z rana; ale sznur znikł już z szyi, ręce miała rozwiązane; była wolną, była nieboszczką.
Ubranie miała na sobie białe, biała zasłona spadała jej z czoła.
Szła ku niemu, zwolna, patrząc w niebo; koza djabelska postępowała za nią. Uczuł się ciężkim jak z kamienia i nie był w stanie uciekać. Za każdym jej krokiem naprzód, on robił krok w tył, nic więcej. Zasunął się w ten sposób aż pod ciemne sklepienie schodów. Kostniał na