Nazajutrz z rana ocknąwszy się, spostrzegła, że się nieco przespała. Zdziwiła się tem niezmiernie. Odwykła już była, niefortunna, nawet od snu. Radosny promień wschodzącego słońca, przekradłszy się przez okienko, muskał ją po twarzy. Ale tuż przy słońcu we framudze, zobaczyła przedmiot, który ją przeraził; zobaczyła nieszczęśliwą twarz Quasimoda. Mimowolnie przymknęła oczy, ale napróżno; zdawało się jej, ze wciąż widzi po przez różaną swą powiekę jednooką tę, szczerbatą larwę, oblicze tego straszydła! Zarazem też, mając oczy ciągle przymrużone, posłyszała głos twardy, temi słowy do niej przemawiający:
— Proszę się nie lękać. Jestem twoim przyjacielem. Przyszedłem zobaczyć cię śpiącą. To ci szkodzić nie może, wszak prawda, że przychodzę spojrzeć na cię, gdy śpisz? Cóż cię to może obchodzić, że stoję tu, gdy masz oczy