Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/255

Ta strona została przepisana.

Więc w postawie wdzięcznie ku niemu zwróconej, dziewczę usiadło na swojem posłaniu, ze śpiącą kozą u stóp. Oboje zachowywali czas jakiś milczenie; on przypatrywał się nadzwyczajnemu jej pięknu, ona nadzwyczajnej jego brzydocie. Co chwila odkrywała w nim nową jakąś ułomność. Spojrzenie jej przenosiło się kolejno, to z jego kolan wygiętych na kark wygarbiony, to z karku wygarbionego na twarz jednooką... Nie mogła pojąć, iżby istota tak okropnie na ciele pokrzywdzona istniała na świecie. Po całej tej wszakże postaci tyle się rozlało smutku i boleści, że poczęła nieco się oswajać z potworem.
Quasimodo pierwszy przerwał milczenie.
— Więc kazałaś mi pani wrócić? Główką dała znak potwierdzenia, mówiąc:
— Tak jest.
Pojął skinieniem głowy.
— Bo też niestety, — rzekł, jakby się wahając, czy ma dokończyć, — jestem głuchy.
— Biedny człowiek! — zawołała cyganka z wyrazem litosnego współczucia.
On się uśmiechnął boleśnie.
— Znajdujesz, że tego mi tylko brakło, nieprawdaż? W istocie głuchym. Tak już jestem stworzony. To okropne, wszak prawda? Ty, pani, taka piękna!