Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/26

Ta strona została przepisana.

dętemi nozdrzami, z iskrzącemi się oczyma skaczą w około biednej sarny, a której oko pana nie pozwala im tknąć.
Zresztą, czemże była dla tych panien z wielkich domów jakaś nędzna tancerka uliczna? Zdawały się wcale nie zważać na jej obecność, i mówiły o niej przed nią, do niej samej, głośno, jakby o jakimś przedmiocie podrzędnym dość brudnym i poniekąd uciesznym.
Cyganka nie była nieczułą na te ukłucia. Od czasu do czasu rumieniec wstydu, błyskawica gniewu, zapalały jej policzki i oczy; nieraz miała już na ustach pogardliwą odpowiedź, jej twarzyczka przybierała znany czytelnikom grymas niecierpliwości; ale pozostawała nieruchomą, utkwiwszy w Phoebusie spojrzenie pełne poddania się, smutku i słodyczy. Spojrzenie to drgało szczęściem i czułością. Rrzekłbyś, że dziewczyna hamuje się z obawy, aby jej nie wypędzono.
Phoebus tymczasem śmiał się i bronił cygankę tonem, w którym przebijała zuchwałość i litość.
— Pozwól im mówić, co chcą, mała! — powtarzał dzwoniąc złotemi ostrogami. — Zapewne, twój strój jest trochę dziwaczny i dziki, ale cóż to znaczy dla tak pięknej, jak ty dziewczyny?
— Mój Boże! — zawołała jasnowłosa de Gaillefontaine z gorzkim uśmiechem, prostując