Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/267

Ta strona została przepisana.

— Ach, oto zsiada z konia!... Wejdzie zaraz do tego domu... Phoebusie! Nie słyszy mnie! Phoebusie!... O jakże złośliwą jest ta kobieta, że mówi doń razem ze mną: Phoebusie, Phoebusie!
Głuchy patrzał na nią. Rozumiał te rzucania się. Oko biednego dzwonnika zalało się łzami, lecz ani jednej spłynąć nie pozwolił. Naraz pociągnął z lekka dziewczynę za rąbek rękawa. Odwróciła się. On przybrał spokojną postawę i rzekł do niej:
— Czy chcesz, żebym go przyprowadził?
Dziewczyna krzyknęła z radości:
— Ach, idź! pędź! czemprędzej! wiesz ten kapitan! kapitan ten! przyprowadź mi go! kochać cię będę!
Obejmowała jego kolana. On nie mógł się wstrzymać od smutnego kiwnięcia głową.
— Pójdę ci go przyprowadzić, — rzekł głosem słabym. Odwrócił czemprędzej twarz i szybkim krokiem rzucił się ku schodom. Zanosił się od łkania.
Gdy przybył na plac, ujrzał już tylko bogato ubranego konia, uwiązanego przy bramie Gondelaurier; kapitana nie było; tylko co wszedł.
Podniósł wzrok ku dachowi katedry. Esmeralda znajdowała się wciąż na tem samem miejscu, w tej samej postawie. Posłał jej smutny znak głową; poczem oparł się o jeden z węgłów