Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/285

Ta strona została przepisana.

dziecka. Natężała piękne swe ręce, by móc twarz mu dotkliwiej kaleczyć.
— Precz, precz stąd, szatanie!
— Kochaj mię! przez litość kochaj mię! — wołał niegodziwiec, zataczając się po raz wtóry ku niej, i pocałowaniami odpowiadając na ciosy.
Nagle, nieszczęśliwa uczuła się jakby słabszą od napastnika.
— Skończmy raz! — rzekł zgrzytając zębami.
Była złamaną, obaloną, w jego Objęciach, prawie na jego łasce. Poczuła dłoń warjata, rozpaloną jak sromotne żelazo kata, a błąkająca się już po kostniejącem jej ciele. Uczyniła ostatni wysiłek i krzyczeć poczęła:
— Ratunku! upiór! szatan wściekły!
Nikt nie nadchodził. Dżali się tylko zbudziła i jęczała jak płaczące niemowlę.
— Milczże! — rzekł zdyszany nikczemnik.
Przytomność ją opuszczała, lecz instynkowne oburzenie dzielny jeszcze stawiało opór. Wiła się, wyrywała, darła palcami posadzkę. Nagle czołgając się tak natrafiła ręką na coś chłodnego i metalicznego. Była to gwizdawka Quasimoda. Chwyciła ją z konwulsyjną nadzieją, i podniósłszy do ust zadęła resztkami sił i woli. Gwizdawka wydała głos ostry, cienki, przeszywający.
— Co to jest? — spytał warjat.
I w tejże prawie chwili uczuł, jak dłoń jakaś