opatrzeni staremi hełmami i blachami pełzali pod nogami pijących jako duże robactwo.
Trzecia nareszcie hurma najweselsza i najliczniejsza zalegała ławki i stoły, pośród których perorował i klął głos surmiasty, wydobywający się z pod ciężkiej zbroi. Miał na sobie pas oczepiony dokoła sztyletami i puginałami, wielką szpadę u boku a przed sobą już nadczerpniętą konewkę wina.
Dodajmy do tego dwadzieścia mniejszych gromad, rojących się przy podrzędniejszych wodzach i komturach, sznury bab służbowych roznoszących konwie i półmiski na głowie, kłótnie w jednym kącie, uściski w drugim, a będziemy mieli niejakie pojęcie o całości zgromadzenia.
Co do zgromadzenia, było to coś w rodzaju wnętrza dzwonnicy, podczas bicia we wszystkie dzwony.
Rynka pod rożnem, pryskająca rozgotowaną tłustością, nieustającym swym pryskiem wypełniała rzadkie przerwy djalogów, krzyżujących się z kąta w kąt izby.
Pośród hałasującej tej tłuszczy, na ławce przed samym kominem, siedział filozof jakiś głęboko zadumany, z nogami w popiele, ze wzrokiem wlepionym w zarzewie. Był to Piotr Gringoire.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/317
Ta strona została skorygowana.
721