Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/342

Ta strona została przepisana.

parę razy w powietrzu niby skrzydło młyńskie odlatujące samotnie w przestrzeń. W końcu runęło o ziemię i wijąc się śród okropnych okrzyków zgrozy i przekleństw, zdawało się być wężem czarnym rzucającym się po bruku w rozmaite strony.
Quasimodo widział, że w miejscu gdzie upadła beika, hajdamacy się rozpierzchli jak popiół, gdy nań dziecię dmuchnie. Korzystał z ich przerażenia i milczkiem znosił gruz, kamienie, cegły, a nawet worki z narzędziami murarzy, na skraj tych samych poręczy, po których belkę był zwalił.
Stąd to, jak tylko oblegający wzięli się do tłuczenia taranem w podwoje katedralne, wraz też zaczęły się sypać kawały muru i kamienie, jakby sam kościół rozpadał się nad ich głowami.
Okrom pocisków ustawionych na samym brzegu balustrady nagromadził on jeszcze całe kupy kamieni na samym krużganku. Jak tylko wyczerpały się baterje krańcowe skoczył natychmiast do rezerw; hurtem w nich czerpał. Ilekroć wielka jego głowa wychylała się ponad poręcze, leciał wnet kamień ogromny, za nim drugi, później trzeci, czwarty i piąty. Od czasu do czasu śledził spadek piękniejszej bryłki, a gdy trafiała należycie mówił: „Hm!“