Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/361

Ta strona została przepisana.

siedziała koślawa, we dwoje zgięta z założonemi na krzyż nogami, łokciem o stół oparta, osobistość strasznie jakoś partacko sklejona i powleczona. Głowa jej do tyła zwieszoną była na piersi, że twarzy okrytej cieniem nie mogłeś dostrzec; wyglądał tylko koniec nosa, na który padał promień światła i który ze wszystkiego wnosząc, musiał być przykładnej długości. Z ręki chudej i pomarszczonej dom ślałeś się starca. Był to Ludwik XI.
W pewnej odległości z tyłu zanim rozmawiali z cicha dwaj ichmoście, ubrani z flamandzka. Nie byli tak bardzo w cień zasunięci, aby uważniejszy widz jaki, z liczby tych, którzy ongi obecnymi byli na przedstawieniu misterjum Gringoire’a w Pałacu Sprawiedliwości, nie mógł tu teraz rozpoznać w nich dwóch głównych posłów flamandzkich, Wilhelma Ryma, chytrego pensjonarjusza gandawskiego i Jakóba Coppenole, ulubieńca gminu, sławnego pończosznika. Wiadomo, że dwaj ci ludzie przypuszczani bywali do tajnej polityki Ludwika XI.
Nareszcie na najbliższym planie, bo u drzwi, stało w cieniu wyprostowane, jak graniastosłup ostre, twarde i nieruchome chłopisko o niedźwiedzim karku i końskiej osadzie, w kolczudze rycerskiej, w guni herbowej. Z twarzy jego kwadratowej prześwidrowanej u samego szczytu