dlisko żebractwa, najczęściej razem z cyganką; pomagał jej w zbieraniu groszaków i złotówek; wieczorem zaś wracał z nią pod jeden i ten sam dach, pozwalał się jej zamykać w swoim pokoiku i zasypiał snem sprawiedliwego. Sposób życia bardzo miły, mówił, i bardzo odpowiedni dla marzyciela i poety. A trzeba dodać, że filozof nasz sumiennie rzecz biorąc, tak z ręką na sercu nie był zupełnie pewny, czy znowu tak bardzo kochał cygankę. Prawie tyleż kochał maleńką kozę. Było to zwierzątko miłe, łagodne, zmyślne, rozumne i uczone. Nic pospolitszego w wiekach średnich nad te uczone bestyjki; budziły one wszędzie wielkie zainteresowanie, i często swych sztukmistrzów prowadziły na stos. Sztuki wszakże kozy w złoconych kopytach były bardzo, a bardzo niewinne. Gringoire objaśnił je archidjakonowi, którego te szczegóły zdawały się żywo obchodzić. Najczęściej wystarczało pokazać kozie figielek jaki na bębenku w ten lub ów sposób, ażeby ta powtórzyła zaraz żądaną sztukę. Wdrażała ją do tego cyganka, posiadająca rzadkie zdolności w tym kierunku. Tak naprzykład w dwa niespełna miesiące nauczyła kozę układać z ruchomych liter wyraz Phoebus.
— Phoebus! — rzekł ksiądz; — dlaczego Phoebus?
— Nie wiem, — odpowiedział Gringoire. — Być
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/45
Ta strona została skorygowana.
449