Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/46

Ta strona została przepisana.

może w jej mniemaniu wyraz ten posiada tajemniczą jakąś własność magiczną. Często powtarza go półgłosem, gdy sądzi że jest sama.
— Czy jesteś pewny, — zapytał Klaudjusz, patrząc przenikliwie, — że jest to tylko wyraz, a nie imię?
— Czyje imię? — odparł poeta.
— Alboż ja wiem? — rzekł ksiądz.
— Oto co mi się zdaje, mistrzu, cyganie ci są trochę przesądni i czczą słońce. Ztąd Phoebus.
— To mi się nie wydaje tak prostem, mistrzu Piotrze.
— Zresztą mało mnie to obchodzi. Niech sobie mruczy co chce o swym Phoebusie. Pewnem jest, w każdym razie to, że Dżali kocha mię prawie tyle, co ona.
— Co za Dżali?
— A ta koza.
Archidjakon objął podbródek dłonią i zamyślił się. Nagle znowu się zwrócił do Gringoire‘a.
— Przysięgasz mi, że jej nie tknąłeś?
— Kogo? — spytał Gringoire — kozy?
— Nie, — tej kobiety.
— Mojej żony?... Ależ przysięgam.
— I często jesteś z nią sam na sam?
— Co wieczór, całą godzinę.
Ksiądz Klaudjusz ściągnął brwi.