Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/461

Ta strona została przepisana.

— Żywo! — woła Tristan. — Wejść trzech razem, jak przy szturmie Pontoise. Pierwszego, który się cofnie rozpłatam na dwie połowy.
Postawieni między matką, a wojewodą, między groźbą i groźba, żołnierze wahali się chwilkę, poczem wybierając jedno, postąpili ku Szczurzej­‑Jamie.
Gdy pustelnica to spostrzegła rozchyliła włosy spadające jej na twarz i ręce chude a pokaleczone opuściła na biodra. Dwie grube łzy jedna po drugiej pokazały się wówczas na jej rzęsach i zwolna spłynęły zmarszczkami wzdłuż policzków, jak potok wyżłobiony przez się łożyskiem. Jednocześnie poczęła mówić, ale głosem tak błagalnym, tak słodkim, tak przeszywającym zarazem, że w otoczeniu Tristana niejeden strażnik więzienny, któryby krew ludzką ssać gotów był, ukradkiem oczy ocierał.
— Panowie! wielmożni panowie strażnicy, słówko jedno! Muszę koniecznie, muszę wam to powiedzieć. Uważacie bo, to moja córka, droga moja mała biedna córeczka, którą straciłam była. Posłuchajcie. Prawdziwa historja. Wyobraźcie, sobie że doskonale znam panów strażników. Zawsze najłaskawiej obchodzili się ze mną w czasach jeszcze, kiedy chłopcy uliczni kamieniami ciskali we mnie za to, żem grzecznie żywot wiodła. Wszakże tak? zostawicie mi dziecko, gdy się o wszy-