Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/468

Ta strona została przepisana.

było, że znikła, że mu ją skradziono, wolnym krokiem zawrócił na schody wież, na schody które z takim tryumfem i uniesieniem przebiegał w dniu kiedy ją był ocalił. Te same miejsca mijał teraz powtórnie, z głową zwieszoną, bez głosu, bez łez, prawie bez oddechu. Kościół znów zaległ pustką. Opuściły go gromady zbrojne, dla ścigania czarownicy w Grodzie. Quasimodo pozostawszy teraz samotny w obszernej katedrze, skierował się w stronę celki, kędy cyganka pod jego opieką i strażą tyle tygodni spędziła. Zbliżając się ku miejscom tym, przyszło mu do głowy, że akurat tam ją może znajdzie. Naraz oparł się o krawędź słupa by nie upaść. Wyobraziło mu się, że bardzo być mogło iż tu właśnie przed chwilą wróciła, że ją bezwątpienia duch dobry napo wrót tu przywiódł, że schronienie zanadto było bezpiecznem i czarującem, żeby się w niem i teraz znaleźć nie miała. Kroku jednego naprzód uczynić nie śmiał z obawy rozchwiania swych przywidzeń. — „Ach, tak — mówił do siebie — modli się niezawodnie lub spoczywa. Nie kłućmy jej spokoju“. Skupił w końcu odwagę, postąpił na palcach, popatrzył i wszedł. Próżnia. Izdebka wciąż próżną była. Naraz cisnął na ziemię pochodnię nogami ją zdeptał i nie rzekłszy ani słowa, nie wydawszy jednego westchnienia runął całym zamachem