Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/472

Ta strona została przepisana.

jutrzenki letniej. Był to dnia tego poranek zdaje się czerwcowy. Po niebie rozpływała się pogoda przeczysta. Kilka gwiazd spóźnionych gasło na rozmaitych punktach widnokręgu; jedna z nich tylko od wschodu, djamentowe jeszcze choć blednące sypała blaski. Słońce zabierało się do wejścia. Paryż ruszać się zaczynał. Z niektórych dzielnic podnosiły się już szmery rozmów i pracy ludzkiej. Tam uderzenie dzwonu, gdzieindziej odgłos młota, ówdzie znów różnorodnie złożony grzechot ciągnionego wozu. Rozmaitego rodzaju pomruki i chychoty kołysząc się rozbryzgiwały ponad tym grodem półsennym, półprzecierającym oczy. Ku wschodowi poranny wiatr upędzał się po widnokręgu za kilkoma przejrzysto szaremi kosmykami wydartemi z runa pagórków obłoczystych.
Na placu przedkatedralnym gromada kumoszek poczciwych, ze dzbanami w ręku, pokazywała sobie ze zdziwieniem pobożnem, podarte i pokiereszowane podwoje Najświętszej Panny, oraz dwie kałuże okrzepłego ołowiu, osadzonego w rozpadlinach żwiru. Tyle też tylko i zostało z zaburzeń ubiegłej nocy. Tristan uprzątnął plac, kazawszy pobitych wrzucić do Sekwany. Królowie tacy jak Ludwik XI starają się szybko zmyć bruki po rzezi.
Na zewnątrz krużgankowych poręczy wieży