tak straszny, ten płakał i patrzał na Plac Tracenia.
Archidjakon widząc, że wszystkie jego wspinania się coraz więcej tylko wątliły kruchy punkt oparcia, jaki mu pozostał postanowił nie ruszać się już dalej. Wisiał tak skostniały, rękami obejmując rynnę, dysząc zaledwie i nie okazując innego ruchu nad machinalne owe konwulsje piersiowe, jakich doznajemy w snach niespokojnych, kiedy się zdaje że spadamy z wysokości. A tymczasem sekunda po sekundzie tracił równowagę pod sobą, palce oślizgiwały mu się po rynnie; czuł coraz większą słabość, coraz większy ciężar w ciele. Widział pod sobą na dole... rzecz okropna!... widział pod sobą dach św. Jana Okrąglaka, drobnym jak karta we dwoje zgięta. Spoglądał na niewzruszone posągi i rzeźby dzwonnicy zawieszone jak i on nad otchłanią. Wszystko dokoła przeniewiercy było kamienne; przed oczyma, potwory z rozwartemi paszczami; niżej pod nim, na placu, gdzieś w głębi, bruk; ponad głową Quasimodo płaczący.
Przed katedrą znajdowało się kilka gromadek ciekawych spokojnie starających się dociec ktoby mógł być owym szaleńcem, wyprawiającym tak dziwne igraszki. Ksiądz słyszał jak powiadały (głos ich bowiem świeży i ostry dolatywał aż do niego): — „Ależ kark sobie skręci“.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/477
Ta strona została skorygowana.
881