Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/51

Ta strona została przepisana.

Quasimodo spoglądał czas jakiś na sześć dzwonów, smutnie kiwając głową, jak gdyby ubolewał nad tem, że coś obcego stanęło w jego sercu między nim a niemi. Lecz gdy wprawił je w ruch, gdy uczuł pod ręką kołysanie tego grona grajków ochoczych, gdy ujrzał, bo nie mógł słyszeć, jak drgająca oktawa wznosiła się i opadała po huczącej skali, niby ptak przeskakujący z gałęzi na gałąź, gdy Duch — muzyka, zaklęty ów geniusz, potrząsający roziskrzonym pękiem śpiżowych basów, kwint, treli, sykań sygnaturkowych, porwał i opętał głuchego dzwonnika, wtedy biedak uczuł się znów szczęśliwym i zapomniał o wszystkiem i rozkosz, która pierś mu wzdymała, rozpromieniła jego oblicze.
Chodził, rzucał się, klaskał w dłonie, biegał od sznura do sznura, głosem i ruchem zachęcał sześciu śpiewaków, jak dyrygent orkiestry pobudzający swą kapelę.
— No Gabrjelo, — mówił — wylej dziś wszystkie swe dźwięki na miasto, wszak to dziś święto... Mikołajku nie próżnuj! cóż ustajesz? dzwoń, dzwońże, czyś zardzewiał hultaju?... Dobrze! prędzej! prędzej! tak żeby serca nie było widać. Ogłusz ich wszystkich, tak jak mnie ogłuszyłeś... Wybornie, Thibauldo, dzielnie się spisujesz... Wilhelmie! Wilhelmie! tyś największy, a Pafnucy, który jest najmniejszy, lepiej od ciebie dzwoni. Założył-