dziki lepsze mieli od niego nogi i przybywszy pierwej, wszystko zjedli.
Przykra rzecz kłaść się spać, nie jedząc, przykrzejsza i nie jeść i nie wiedzieć, gdzie się położyć. Grintoire w tem był położeniu — ani chleba, ani kąta; konieczność i potrzeba ze wszech stron, a obiedwie nie najgrzeczniejsze. Oddawna odgadł tę prawdę, że Jowisz w jakimś napadzie gniewu stworzył ludzi, że przez całe swoje mądre życie trzyma ich los na wodzy swojej filozofii. Co do siebie, czuł się oblężonym i słyszał jak żołądek bije pobudkę, dlatego nie uważał za stosowne, aby głodem można wziąć filozofię.
To melancholiczne dumanie zajmowało go całego, kiedy dziwaczny śpiew, ale pełen słodyczy, ocucił go. To cyganka śpiewała.
Głos jej był tak piękny jak taniec, jak ona sama. Było to coś trudnego do opisania, czystego, dźwięcznego, powietrznego, skrzydlatego, że tak powiemy. Były to ciągłe rulady, melodye, spadki; następnie rozrzucone myśli, później gamy, mogące walczyć ze słowikiem, w końcu ondulacye oktaw, które się wznosiły i spadały, jak pierś młodej śpiewaczki. Jej piękna twarz wyrażała myśl śpiewu z całą godnością. Można ją było uważać raz za obłąkaną, drugi raz za królowę. Wyrazy, jakiemi śpiewała, były w języku obcym dla poety Grintoire; być może, że język ten obcym był i dla śpiewaczki, co wnosić można było ze zwrotki:
Un cofie de gran riqueza
Hallaron dentro un pilar,
Dentro del, muevas banderas,
Con figuras de espantar.