Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/103

Ta strona została skorygowana.
103
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.

Złorzeczenia, krzyki, śmiechy, obelgi i kamienie padały, jakby gradem.
Quasimodo był głuchy, lecz widział dobrze, a zapał ludu nietylko się w głosie objawiał. Nadto kamienie dobitnie tłómaczyły znaczenie śmiechu.
Cierpliwy pod batem kata, oburzał się na te ukłucia owadów. Wół asturyjski, nie zważający na ciosy Pikadora, gniewa się na psy i szczenięta.
Spojrzał najprzód groźnie. Lecz, skrępowany, nie miał siły, aby muchy z ran oczami spędzić. Tymczasem krzyk i śmiech wzmagały się.
Nieszczęśliwy, nie mogąc porwać więzów, uspokoił się; tylko kiedy-niekiedy gniewne westchnienie wzdymało jego piersi. Na jego twarzy nie było rumieńca wstydu. Był zbyt oddalonym od towarzystwa, a zanadto zbliżonym do natury, aby rozumiał, co to jest wstyd. Prócz tego, w tym stopniu poniżenia, czy hańba cokolwiek boli? Lecz gniew, nienawiść, rozpacz, cochwila większą na twarz napędzały ponurość i coraz więcej zbierały elektryczności do oka.
Ta noc jego oblicza rozjaśniła się nieco, gdy ujrzał muła, niosącego alchemika. Zdaleka ujrzał obudwu i twarz jego łagodniejszy przybrała wyraz. Uśmiech łagodny, błagający, ubrał mu usta, a w miarę jak się alchemik zbliżał, stawał się coraz więcej promienistym i ufnym. Jednak, gdy muł zbliżył się do słupa tak, że alchemik mógł poznać swojego sługę — zawrócił naprawo i odjechał.
Ciemna chmura znowu zawisła na czole Quasimoda. Uśmiech mieszał się z nią czas jakiś, lecz uśmiech gorzki, zwątpiały, smutny.