Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/104

Ta strona została skorygowana.
104
WIKTOR HUGO.

Czas mijał. Biedak był już od półtory godziny bity, krwawiony, wyśmiewany i wyklinany.
Nagle targnął się w więzach tak mocno, że słup poruszył i krzyknął głosem chrapliwym, strasznym, podobnym prędzej do ryku lwa, niż do głosu ludzkiego:
— Wody!
Ten krzyk boleści, zamiast natchnąć litością, był nowym przedmiotem uciechy ludu paryskiego, który, wzięty wogóle, podobnym był do truandów, to jest włóczęgów, których już znają czytelnicy. Ani jeden głos nie wzniósł się około biedaka, któryby się nad nim litował — wszystkie szydziły i przeklinały. Prawdę mówiąc, biedny Quasimodo nigdy nie był powabnym, a w owej chwili, kiedy po licach jego lał się pot krwawy, usta były zapienione z gniewu i cierpienia, oko obłąkane i język wywieszony — był wstrętnym do najwyższego stopnia! Należy dodać jeszcze, że gdyby w tłumie znalazł się jaki mieszczanin lub mieszczanka, któraby nieszczęśliwemu chciała podać kroplę wody, lęk wyszydzenia, przesąd wstydu i hańby odepchnęłyby dobrą Samarytankę.
Po kilku minutach Quasimodo powiódł po tłumie wzrokiem pełnym rozpaczy, i bardziej jeszcze rozdzierającym zawołał głosem:
— Wody!
I znowu śmiech tylko powstał.
— Pij! — zawołał Robin Poussepain, rzucając gąbkę uwalaną w błocie. — Masz garbusie! jestem twoim dłużnikiem.