Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/115

Ta strona została skorygowana.
115
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.

— Patrzmy, patrzmy! — wołały towarzyszki i wszystkie wybiegły na balkon.
Florentyna, dumająca zapewne o obojętności swego narzeczonego, szła wolno za niemi; kapitan zadowolony z przerwania uciążliwej rozmowy, wszedł do pokoju, swobodnie oddychając, jak żołnierz zluzowany ze służby. Przyjemną kiedyś i jemu była służba przy młodej i pięknej pannie; przecież obecnie inną wydawała się ona kawalerowi, który, na myśl o bliskim ślubie, chłódł coraz bardziej. Prócz tego kapitan Febus był nader niestałym i smak miał bardzo zwyczajny. Chociaż z szlacheckiego rodu, na siodle żołnierskiem nabył przyzwyczajeń gminnych. Najbardziej lubił szynk, grube żarty i swobodę kawalerską. Z rodzicielskiego domu wyniósł jakie takie wychowanie, lecz wcześnie wszedłszy pomiędzy żołdaków, pozbył się poloru, a oblekał w szorstkość. Będąc przy Florentynie, doznawał przymusu, albowiem, rozpraszając miłość po całem mieście, mało zachowywał jej dla niej; następnie, będąc pomiędzy przyzwoitemi damami, lękał się, aby jego usta, przywykłe do nieobyczajności, nie wyrzuciły jakiego karczemnego wyrazu.
Mimo to kapitan miał pretensye do elegancyi i dobrego tonu. Niech kto, jak chce, pogodzi te sprzeczności.
Stał od kilku minut oparty o kominek, gdy Florentyna przemówiła do niego:
— Mój kuzynku, mówiłeś, żeś uratował jakąś cygankę, będąc na patrolu, z rąk złodziei.
— Tak, moja kuzynko — odpowiedział kapitan.