Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/128

Ta strona została skorygowana.
128
WIKTOR HUGO.

— Co to za jeden? — mówił do siebie — zawszem ją widywał samą.
Spuścił się po krętych schodach i zeszedł na dół. Przechodząc koło dzwonnicy, ujrzał drzwi od niej wpół otwarte i Quasimoda także spoglądającego na plac. Biedak tak patrzył uważnie, że nie poznał przybranego ojca. Dzikie jego oko szczególniejszy przybrało wyraz — tchnęło słodyczą i łagodnością.
— A to osobliwsza! — szepnął do siebie Klaudyusz — czyżby się tak przypatrywał cygance?
W kilka minut potem alchemik wyszedł na plac.
— Co się stało z cyganką? — spytał, mieszając się z tłumem widzów, których zgromadził był bębenek.
— Nie wiem — odpowiedział jeden z nich — dopieroco znikła. Zdaje się, że poszła naprzeciwko, gdzie ją zawołano.
W miejscu cyganki, na tym samym dywanie, gdzie jej cudowny odbywał się taniec, alchemik ujrzał mężczyznę w żółto-czerwonej kurtce, który dla zarobienia kilku groszy obchodził koło widzów, podparty pod boki i trzymał w zębach stołek — na tym stołku był przywiązany kot, który miauczał niemiłosiernie.
— Najświętsza Maryo! — zawołał alchemik, kiedy kuglarz pocił się najokropniej — to pan Piotr Grintoire.
Surowy głos alchemika tak zmieszał biedaka, że z całym swoim budynkiem stracił równowagę — i kot, i stołek upadły na głowy widzów, wśród okropnego krzyku tłumu.
Być może, że pan Piotr Grintoire w niemałym byłby kłopocie za potłuczenie głów publiczności, gdyby,