Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/130

Ta strona została skorygowana.
130
WIKTOR HUGO.

— Śliczne sobie obrałeś rzemiosło — rzekł alchemik.
— Zgadzam się, mój mistrzu, że lepiej filozofować i poetyzować, dmuchać na płomień wychodzący z pieca, niż sztuki z kotem pokazywać na placu; ale trzeba koniecznie żyć i, kiedy wiersze Aleksandryjskie nie dają chleba, coś innego robić należy. Wszak wiesz, że dla Małgorzaty Flamandzkiej napisałem sławny dyalog; przecież miasto nie płaci mi zań i mówi, że to nie żadne arcydzieło, a ja za cztery talary nie mogę pisać tragedyi jak Sofokles. Już właśnie miałem umierać z głodu, gdy przyszło mi na myśl wypowiedzieć owe głębokie: Ale te ipsum. Banda łotrów, z którymi się zaprzyjaźniłem, nauczyła mię sztuk herkulesowych i teraz tym sposobem zarabiam na kawałek chleba.
Klaudyusz słuchał w milczeniu. Nagle spojrzał na Piotra Grintoire tak przenikliwie, że ten uczuł się jakby przeszytym do głębi duszy.
— Wszystko to bardzo dobrze, mój panie Piotrze Grintoire, ale skąd zaprzyjaźniłeś się z tą cyganką?
— Dlatego, że ona jest moją żoną, a ja jej mężem.
Zamglone oko alchemika zapłonęło.
— Jakto, nędzniku! — zawołał, silnie chwytając Piotra za rękę — jak to śmiałeś...
— Na honor, — odpowiedział drżący Grintoire — ja... jeżeli pana to niepokoi... ja... ja bardzo od niej zdaleka.